piątek, 28 września 2012

Niebieskie Pożegnanie Lata




I need the shade of blue that rips your heart out
{Cath Crowley, Graffiti Moon}









Ostatnie kolorystyczne wyzwanie w InteriorsPL. Niebieski na pożegnanie lata, a w zasadzie na początek jesieni.
Niebieski wczesnojesienny jest dla mnie ciepły, słodki, kojący, wełniany i dżinsowy. Nie ma już tej wiosennej świeżości i lekkości. Ani letniej przejrzystości.

Nie znalazłam tylko niebieskich migdałów. Miłego weekendu.





czwartek, 27 września 2012

CANDY, czyli w czyjeś ręce oddam



Na wstępie dziękuję Ani z Alei 57 za zwrócenie uwagi na mojego bloga i wyróżnienie go (oraz uhonorowanie kotylionkiem własnego projektu, który umieściłam na stronie głównej). Jest mi bardzo miło. Piszę o tym i dziękuję z opóźnieniem, bo jakoś mi się ostatnio ten czas kurczy...  a trzeba też coś tworzyć, żeby blog mógł żyć...


I jednocześnie nieśmiało anonsuję pierwsze CANDY w Różnych Rzeczach. 

Jakiś czas temu po cichutku wyznaczyłam sobie moment, kiedy pojawi się pierwsze i ten moment właśnie nadszedł. Jeśli ktoś chciałby przejąć w swoje blogowe dłonie uroczy wieszaczek na klucze (lub na cokolwiek innego...), serdecznie zapraszam.





Zasady Candy nie będą zapewne niczym nowym. Osoby chętne i zainteresowane proszę o:

1. dobrowolne dołączenie do grona Szanownych Obserwatorów bloga 

2. pozostawienie komentarza pod tym postem - w komentarzu chętnie przeczytam, co byście chciały (chcieli?) najbardziej wygrać w blogowym Candy i dlaczego (może przyda się ta wiedza na przyszłosć? :) )

3. umieszczenie na swoim blogu podlinkowanego bannerka - powyższego zdjęcia 

4. pozostawienie komentarza z adresem e-mail - w przypadku nieposiadania bloga.


Candy potrwa do 22 października, kiedy to na skutek skomplikowanych i wyczerpujących procedur losujących ujawni się nowy właściciel nagrody. :)






wtorek, 25 września 2012

Aaaale figa!




If you have figs in your knapsack, everyone will want to be your friend.
{Albanian proverb}



O pewnych rzeczach po prostu nie ma co wiele mówić. 
Figi dzieciństwa to chrzęszczące w zębach pestki suszonych (czasami przesuszonych), dziwnych kawałeczków odrywanych od klejącego się okręgu. 
Figi dorosłości to już zupełnie co innego. Choć mam wrażenie, że mija raptem kilka lat, odkąd są powszechnej dostępne nie tylko w delikatesach, ale też w marketach czy na targach.

Może nie dorównują tym, które widziałam na tureckich straganach i aż przystanęłam, żeby się napatrzyć, ale zdecydowanie dobrze, że są. Bo jak dla mnie to jeden z bardziej wyśmienitych i niepowtarzalnych smaków. Nie wymagają wielu zabiegów, jedynie kilku dodatków, które pomogą stworzyć deser prosty, a jednak doskonały.


Figowy podwieczorek dla dwojga:

6 dojrzałych średniej wielkości fig
czubata łyżka masła
brązowy cukier trzcinowy (Dry Demerara), ok. 3 łyżeczek
pół łyżeczki cukru waniliowego
pół łyżeczki cynamonu

kubeczek (200g) słodkiej, tłustej śmietanki, dobrze schłodzonej

mielony kardamon

Masło ucieramy z cukrami i cynamonem na pastę. Figi myjemy, rozcinamy na krzyż od góry i napełniamy maślaną pastą. Pieczemy w piekarniku nagrzanym do 180 stopni Celsjusza przez ok. 15 minut (aż figi będą bardzo miękkie, a cukier skarmelizowany). Podajemy z ubitą śmietanką, posypane kardamonem.





sobota, 22 września 2012

W końcu jest i uwielbiam ją!




Life in a box is better than no life at all... I expect.
{Tom Stoppard}



Zamierzenie było jasne - chciałam mobilną skrzynkę na domowe szpargały. Szukałam, szukałam i w końcu... dostałam. Starą, chropowatą, zabrudzoną i ... pachnącą drewnem na odległość. Ale jej droga do pełnej metamorfozy była długa. Na początku wyglądała TAK.

Po pierwszym podejściu do zabiegów wygładzających i zużyciu 4 arkuszy papieru ściernego trochę się zniechęciłam. A skrzynka wylądowała przed drzwiami wejściowymi w formie schowka na kalosze. Dalej jednak roztaczała swoją cudowną drewnianą woń, wzbudzając we mnie wyrzuty sumienia.
Postanowiłam więc, że albo przemienię ją z kopciuszka w księżniczkę za kolejnym podejściem, albo permanentnie przestanę ją zauważać.

Ponieważ jednak natykałam się ciągle na kolejną porcję papieru ściernego, jak i puszkę farby w aerozolu zakupione z myślą o tejże przemianie, w końcu zebrałam się w sobie i zafundowałam skrzynce tygodniowe, popołudniowe spa. Mikrodermabrazja, makijaż permanentny, jeżdżące implanty... i oto jest!

A teraz nie wyobrażam sobie pokoju bez niej! 

PS. Poduszka z kotem to efekt mojego pierwszego eksperymentu z papierem transferowym. Ależ to fajna zabawa! I mogłam wykorzystać kocią grafikę z Graphics Fairy.




wtorek, 18 września 2012

Zupa na Babie Lato





Only the knife knows what goes on in the heart of a pumpkin.
{Simone Schwarz-Bart}




Odleżała swoje. Ale tak ładnie wyglądała, że nie miałam sumienia wbić jej noża w serce. W końcu jednak nadszedł ten dzień, gdy w obawie o jej wewnętrzne zepsucie, zdecydowałam się na ostateczny ruch. Stawiała opór, nie sądziłam, że jest aż tak gruboskórna. Mąż przejął więc nóż... A potem poszło już gładko i mogliśmy delektować się wspaniałym, lekko ziemnym, słodkim aromatem. Nawet nie chciałam na koniec deseru!




Zupa - krem z pieczonej dyni (4 porcje):

1 niewielka dynia Hokkaido (ok. 1,5 kilograma)
1 mała cebula
ząbek czosnku
litr bulionu cielęcego lub drobiowego
1/2 łyżeczki ziaren kolendry
1/2 łyżeczki kuminu
1/2 łyżeczki gałki muszkatołowej
100g słodkiej śmietanki
sól morska
1 łyżka oliwy z oliwek + 1 łyżka masła

ocet balsamiczny
słodka śmietanka
pół szklanki ziaren słonecznika uprażonych na suchej patelni


Dynię kroimy na 8 części, posypujemy solą morską i pieczemy w piekarniku nagrzanym do 180°C, aż będzie miękka (ale nie dopuszczamy do przypalenia miąższu). Po ostudzeniu obieramy. Można ją przygotować dzień wcześniej. W garnku z grubym dnem rozgrzewamy oliwę z masłem. Poszatkowaną cebulę i zmiażdżony ząbek czosnku podsmażamy. Gdy są już miękkie, dodajemy dynię, chwilę szklimy. Zalewamy bulionem. Kolendrę, kumin i gałkę ucieramy w moździerzu, dodajemy do zupy. Gotujemy ok. 15-20 minut. Solimy i pieprzymy wg uznania. Dodajemy śmietankę. Blendujemy (jeśli krem jest za gęsty, możemy dodać odrobinę wrzątku).

Porcję zupy serwujemy z kleksem octu balsamicznego i śmietanki, posypaną prażonym słonecznikiem.
Dodatkowo podałam z paluszkami grissini.


A co Wy lubicie serwować kontemplując Babie Lato?




sobota, 15 września 2012

Coś nowego. Kolory moich zasypiań i pobudek.



Orange is the happiest colour.
{Frank Sinatra}



Bardzo lubię kuchenne przygody; gotowanie, pieczenie, smakowanie. Lubię też dłubaninki 'zrób to sama'. Jednak moja przygoda blogowa nie zaczęła się od kulinariów. Ani od DIY. Zaczęła się dawno temu od blogów wnętrzarskich. A jeszcze wcześniej od kilogramów magazynów o tej samej tematyce. Bo interesują mnie piękne miejsca, wnętrza, ich klimat, kompozycje, aranżacje. Meble, kolory, dodatki...

No i okazuje się, że 66 postów minęło, a o wnętrzach się nie uzewnętrzniam. Postanowiłam więc to zmienić.  I podzielić się swoim wnętrzem. Zaczynając konkretnie, bo... od sypialni. Najpierw myślałam, że to dość ekshibicjonistyczne.
No ale skoro inne Bloggerki mogą, to i ja zrzucę zasłonę tajemnicy, albo choć odsłonię jej rąbek.


Kiedy ponad 4 lata temu zmienialiśmy nasze małe mieszkanko, na nieco większe, wiedziałam jedno. Żadnych kremów, żadnych beżów! I tak kończąc harmonijny związek z pastelami w mieszkaniu numer '1', rozpoczęłam burzliwy romans z kolorami Bollywoodu w mieszkaniu numer '2'.

Pierwszym zaaranżowanym już w głowie pomieszczeniem była sypialnia. Konsekwentnie, pochłonęła ona najwięcej zaangażowania i czasu, który w ograniczonej ilością dni urlopowych mierze, mieliśmy zaplanowany na remont całego M.

Po pierwsze kolor. Miał być idealny. I ten z namaszczeniem wybierany z grubaśnego wzornika i mieszany na indywidualne zamówienie okazał się... niewypałem. Na ścianie nie miał mocy za grosz.
Za to 'imbirowe pola' z palety gotowych barw Duluxa zachwyciły mnie od pierwszego muśnięcia ściany wałkiem. Wiele osób okazało zdziwienie tym kolorem w sypialni. Dla mnie spełnia on swoją rolę idealnie. Wprowadza trochę śródziemnomorskie, trochę meksykańskie, terakotowe ciepło, nawet gdy za oknem zimno i szaro.

Po drugie - kratownica nad łóżkiem. Zobaczyłam jej metalowy pierwowzór w jakimś dwutygodniku, który ujawniał światu zdjęcia nowej posiadłości Evy Longorii (podobno) i od razu wiedziałam, że chcę mieć coś takiego w swojej sypialni. I warto dodać, że było to na długo przed podjęciem decyzji o przeprowadzce, a tym bardziej przed dopełnieniem wszelkich formalności z tym związanych. 
Kuta z żelaza konstrukcja ustąpiła co prawda miejsca drewnianej, jednak z rozczuleniem wspominam chwile jej docinania, skręcania i malowania, co czyniliśmy razem z Panem Mężem.

Po trzecie wiedziałam, że żadna kupna szafa nie wpasuje się odpowiednio w klimat, więc mój dzielny i zdolny Mąż, zbudował dla nas szafę z żaluzjowymi drzwiami, która idealnie dopełniła całości wnętrza.

A że lubię jak jest trochę eklektycznie, więc znalazłam w sypialni miejsce dla starego krzesełka i jeszcze starszego stoliczka z jakiejś tam innej epoki wnętrzarskiej.

Miłego wieczoru! 



niedziela, 9 września 2012

Pora na pastele






And songs climb out of the flames of the near campfires,
Pale, pastel things exquisite in their frailness
With a note or two to indicate it isn't lost,
On them at least. The songs decorate our notion of the world
And mark its limits, like a frieze of soap-bubbles.
{John Ashbery}






Zaczynam zauważać, że blogowy czas coraz bardziej odmierzają sesje do Motywującego Klubu InteriorsPL. Taki stały element jest bardzo fajny, bo pozwala czekać na kolejne wyzwanie, ale nie tylko... Chcąc nie chcąc zmusza do twórczego kombinowania i przyglądania się posiadanym rzeczom z większą ciekawością i dokładnością. Chwała Wioli za fitness naszych możliwości kreatywnych!

Po zapoznaniu się z tematem aktualnego wyzwania stwierdziłam, że naturalnie występujących pasteli w naszym mieszkaniu nie uświadczysz (bollywoodzkich kolorów za to do syta!). Okazało się jednak, że to kwestia spojrzenia pod odpowiednim kątem. Sherlockowskie dochodzenie ujawniło więc kilka pastelowych obiektów stałych, a kilka zostało zaaranżowanych na potrzeby tego sprawdzianu...

Do końca nie byłam pewna efektu, ale ostatecznie uznałam, że moja kompozycja spełnia definicyjne wymogi pastelowości.

Swoją drogą, czy wiedzieliście, że pastelowość ma swoją definicję?

PASTELOWOŚĆ (Słownik Języka Polskiego) - delikatność, jasność kolorów, najczęściej także odpowiednio dobranych, tworzących razem bladą i niewyróżniającą się całość.





środa, 5 września 2012

Kawa, herbata czy mate?




 "(...) studiował dziwne obyczaje mate, oddech ziela odświeżonego przez wodę, które potem, po wessaniu wody, opadało układając się warstwa na warstwie, traciło zarówno połysk, jak i zapach, aż do chwili gdy nowy strumień wody wstrzykiwał nowe życie w to argentyńskie zapasowe płuco dla samotnych i smutnych".
{Horacio, 'Gra w klasy' Julio Cortázar}



 ON: nowe hobby -Matemania

 Mateizm - zachwyt yerba mate kosztem kawy, próbowanie i porównywanie gatunków yerby (paragwajska czy jednak argentyńska?), mierzenie temperatury wody, pełne matero z bombillą obecne w coraz to innych zakątkach mieszkania... :)







 ONA: nowe odkrycie - turtleizm.

Turtleizm - zachwyt rodzajem latte przygotowywanej na bazie espresso aromatyzowanego zieloną herbatą, mieszanką przypraw chai (cynamon, kardamon, imbir, goździk) z miodem i wanilią. Turtle latte można wypić w coffee heaven. Można też kupić mieszankę aromatyzującą Davida Rio Chai Tortoise. Ale można też uruchomić domowe laboratorium i przygotować taką kawę samemu, nie wychodząc z domu...

Domowa Żółwiowa Latte:

mała filiżanka espresso (użyłam Lavazza Crema e Gusto parzonej w kafeterce)
1/2 łyżeczki zielonej herbaty niearomatyzowanej (np. Gunpowder)
2 strączki kardamonu
1/3 łyżeczki sproszkowanego imbiru
1/3 łyżeczki cynamonu

łyżka płynnego miodu
 1 i 1/2 łyżeczki syropu waniliowego

 1 szklanka ciepłego, spienionego mleka


Przyprawy i herbatę utrzeć w moździerzu na proszek. Proszek zalać gorącym espresso, wmieszać miód i syrop. Spienione mleko zalać kawową mieszanką (przez sitko, by pozbyć się 'śmieci'). Zamieszać. Voila!






A Wy co preferujecie? Kawa, herbata czy yerba mate?  
Ciekawa jestem ile dziewczyn pije yerbę???
 

poniedziałek, 3 września 2012

ZNIEWOLENIE o smaku chocolate mocha




Let's face it, a nice creamy chocolate cake does a lot for a lot of people; it does for me.
{Audrey Hepburn}


I już sobie pomyśleli: No wysokie ma mniemanie, zniewalające babeczki... ho, ho!

Ale cóż, fakt jest faktem. 

Za pierwszym razem dobrnęłam do połowy babeczki. Za drugim (następnego dnia i mimo całej swej słodko- i czekoladolubności) dałam za wygraną po jednej. Więc tak to jest, zostać pokonanym przez własnoręcznie wykonaną babeczkę...
Mimo to, bardzo mnie ta porażka uradowała, bo przesądziła o sukcesie babeczki jako takiej.


No już, do sedna. To są jedne z najlepszych babeczek jakie popełniłam w mej dotychczasowej karierze i czuję się usatysfakcjonowana, bo to tak, jakby otrzymać wiadomość: 'YOU ENTERED THE NEXT LEVEL'. Tym bardziej, że moja babeczkowa  miłość płynie sinusoidalnie... Jednak Linda prowadząca blog Call me cupcake! prezentacją swoich dokonań skutecznie zachęciła mnie do powrotu do babeczkowych eksperymentów. Nawet BARDZO skutecznie!

Babeczki są jednymi z najsłodszych i najintensywniejszych czekoladowo, jakie przydarzyło mi się jeść.

I chyba każdy od czasu do czasu ma ochotę na takie starcie z czekoladowością absolutną. W tym przypadku doprawioną jeszcze nutą kawy.


Ciasto babeczkowe na 6 dużych babeczek

50g masła
łyżeczka cukru waniliowego

150g mąki
50g prawdziwego, ciemnego kakao
125g cukru pudru
pół łyżeczki proszku do pieczenia
pół łyżeczki sody oczyszczonej
ok.25g ciemnej czekolady 70% kakao, startej na tarce (po prostu użyłam dwóch rządków z jednej z dwóch tabliczek przeznaczonych na krem)

1 jajko
śmietanka słodka 30%
ok. 100ml espresso (użyłam parzonego w kafeterce)



Krem (ciężki i słodki, uwaga na niekończące się próbowanie w trakcie przygotowywania...)

250g miękkiego masła
175g ciemnej czekolady 70% kakao
175g cukru pudru
2 czubate łyżki ciemnego kakao
1 łyżeczka cukru waniliowego
3 łyżki espresso



Aby przygotować ciasto na babeczki należy sklarować masło z cukrem waniliowym, a w misce przesiać suche składniki. W osobnym naczyniu (najlepiej miarce) roztrzepać jajko i dopełnić śmietanką tak, by uzyskać 100ml płynu. Połączyć ze schłodzonym masłem i espresso. Płynną mieszaninę, dokładnie połączyć ze składnikami suchymi. Masę wyłożyć do formy z papilotkami i piec ok.20 minut w temperaturze 180 stopni.



Babeczki wyjąć i ostudzić. Ja studziłam babeczki 'do góry nogami', na desce, ponieważ wyrosły, a chciałam mieć dobre, dosyć płaskie 'podłoże' po krem.




A na krem... Czekoladę rozpuszczamy w kąpieli wodnej. Masło ucieramy mikserem do białości, po czym stopniowo dodajemy przesiane razem cukier puder i kakao. Łączymy z roztopioną, przestudzoną czekoladą. Na koniec do kremu dodajemy cukier waniliowy i espresso. Ubijamy przez chwilę. Krem jest tłusty i zwarty, znakomicie się nadaje do dekorowania przy użyciu rękawa cukierniczego.


Mimo to, po udekorowaniu babeczek do zjedzenia 'natychmiast', krem - już w rękawie - za radą Viridianki zapakowałam w szczelny woreczek i schowałam do lodówki (resztę babeczek dekorowałam następnego dnia, ale krem musiał chwilę odtajać w temperaturze pokojowej, a raczej kuchennej...).





niedziela, 2 września 2012

Szaro mi...

The colour of truth is gray
{Andre Gide}


Kolejna akcja Wioli z cyklu Motywujący Klub Interiorspl tym razem pod hasłem 'Szaro mi...'

Wiola pyta, cóż to za kolor?
To piękny kolor, który ma dziesiątki odcieni...ciepłe, zimne, stalowe i puchate...
To kolor, który wspaniale komplementuje wszystkie inne barwy, lecz sam ze sobą czuje się równie dobrze.
I okazuje się, że wkoło nas tyle szarości... szarość porannej mgły i wieczornego dymu z komina, szarość swetra z wełny i kota, co to jednak bardziej z czasem rdzawy niż siwy...